Ostatnie dni jakoś nie zachęcały mnie do pisania. Miałam zamiar zrobić to dzisiaj, ale miałam też nadzieję, że będę miała wiele ciekawych i pozytywnych rzeczy do opowiedzenia. Niestety jest inaczej.
Od wtorku wieczorem nie widziałam się z Kubą. Postanowiliśmy “coś z tym zrobić”, a właściwie z nami i kulejącym ostatnio dobrym humorem. Tak wyszło, że mieliśmy w sumie trzy dni “przerwy od siebie”. Humor w ciągu tych trzech dni miałam zmienny. Pierwszy dzień przepłakałam po kątach, jak głupia, uważając tylko, żeby nie zostać nakrytą przez mamę. Rozweseliłam się dopiero krótko przed północą, kiedy to nie mogąc zasnąć i snując coraz to tragiczniejsze wizje końca naszego związku, dostałam smsa od Kuby! Wtedy to się poryczałam ze szczęścia. Zatęsknił za mną i napisał. Wtedy wszelkie smutki mi odeszły i byłam pewna, że wszystko skończy się pomyślnie. Na drugi dzień rano wstałam w wyśmienitym humorze, na dodatek wyszło słońce, więc powodów do radości było więcej. Biegałam, jak oparzona i nie mogłam sobie miejsca znaleźć ze szczęścia. Nie wiem, co to się stało, że wieczorem znowu naszły mnie smutki i paniczny strach przed spotkaniem z Kubą. Uwidziałam sobie, że po tej przerwie ciężko będzie się do siebie przyzwyczaić, ciężko będzie na luzie pogadać. Głupia! Było wspaniale. Śmiechu było co nie miara. A najwięcej to ze mnie. Takiego fikołka wycięłam na rowerze, że do tej pory chce mi się śmiać i jednocześnie jest mi przeokropnie głupio przed Kubą. Jak to musiało wyglądać… Leciałam do rowu z krzykiem, a za mną rower. Widok końcowy był taki, że ja po uszy we wodzie, nakryta nogami i zapłakana. Oj wtedy nie było mi do śmiechu! Jak leciałam do tego rowu, w ten syf i wodę ogarnęło mnie takie przerażenie i jednocześnie wściekłość, sama nie wiem na co/kogo, że aż się poryczałam ze złości. Sam proces wpadania do tego rowu nie był tak bolesny, jak wyłażenie z niego. Gdyby Kuba nie podał mi ręki, to chyba bym tam przenocowała. Na (nie)szczęście calutka mokra, obłocona, pogryziona przez komary, przemarznięta wróciłam do domu. Nakarmiłam Kubę i mogłam się już cieszyć Jego obecnością w pełni.
I wszystko by się dobrze skończyło, gdyby nie głupi przypadek. Tłumaczyć nie ma już czego. Kuba i tak mi nie wierzy, że zapomniałam (zapomniałam na śmierć mu o czymś powiedzieć i ma do mnie podwójny żal – o tą rzecz i o to, że zapomniałam mu o niej powiedzieć), ciągle wmawiając mi, że zrobiłam to z premedytacją. Ale żeby choć przez chwilę przeszło mi to przez myśl, to przyznałabym mu rację i zrozumiała Jego wściekłość w zupełności!
A tak to tylko dwudniowa awantura i wiele przykrych słów, których teraz żałuję. To wszystko było niepotrzebne. Swój błąd dostrzegam, ale jego niesprawiedliwość też. Nie wiem, jak On w ogóle może myśleć, że mogłabym zrobić umyślnie coś, co mogło by nas poróżnić?
Zrobiłam co mogłam, wytłumaczyłam, jak mogłam mimo że negował wszelkie moje tłumaczenia. Teraz się nie odzywa. Nie wiem gdzie jest, co się z nim dzieje. Nie chce mnie widzieć. Nic więcej nie mogę zrobić.

“Chwila, która trwa, może być najlepszą z Twoich chwil”
Dżemu tak na co dzień nie słucham, ale teraz jakoś mnie naszło. Mądre słowa. Być może te kilka chwil, które przeżyłam wczoraj z Kubą, było najpiękniejszych. Być może będą jeszcze piękniejsze… Wierzę w to!
Chciałabym już tylko przytulić się do Kuby i móc z nim porozmawiać. Nie będę jednak robić nic na siłę. On jest inny. Wiem, że potrzebuje trochę czasu, żeby coś przemyśleć, zrozumieć, ochłonąć. Szanuję to, dlatego cierpliwie teraz czekam i jestem jakoś dziwnie spokojna 😉

PS. Tytuł to fragment piosenki Myslovitz. Słucham ich ostatnio pasjami.