Czas wracać do szarej rzeczywistości, ale nie mniej pięknej niż tej w Bieszczadach, bo wciąż z Kubą. Ktoś zapyta, jak było na wyjeździe? Odpowiem – bajecznie! Pierwszy dzień (piątek) mieliśmy stosunkowo długo. Zaraz po jeździe, o 10 pojechaliśmy prosto do celu, tak więc już od 12 z minutami mieliśmy czas wolny. Początkowo oboje zmęczeni, tuż po zakwaterowaniu w domku, poszliśmy na górę coby się chwilkę przespać i odpocząć, by nabrać sił na resztę dnia, niestety ani ja nie zasnęłam, ani Kuba nie zmrużył oka. Tak więc piątek przebiegł nam troche leniwie. Nie mieliśmy zbytnio siły na dalekie trasy, więc zwiedziliśmy tylko pobliski stok, na którym w zimie uczyłam się jeździć na nartach. Nie wiem, jak Kuba ale ja na tym stoku czułam jakiś klimat. Wyciąg zamknięty, budka w której kupowało się karnety – zamknięta, bar z gorącą herbatą nieczynny, ani żywej duszy tylko my, dzika przyroda i gorące słońce nad nami. Wciąż jednak w uszach brzmiał mi dźwięk tłukącego się wyciągu i radośnie rozmawiających ludzi. Mieliśmy zamiar wyjść na ten stok, jednakże brakło nam i chęci i sił, tak więc pokręciliśmy się tylko po okolicy i wróciliśmy na kolację do domku. Na drugi dzień wstaliśmy, jak na nas, dość wcześnie, zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy kanapki, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w trasę. Początkowy zamysł był taki, że zdobędziemy szczyt Smerek, na który prowadzi szlak niedaleko wsi Smerek. Początkowo wszystko dobrze się zapowiadało. W poszukiwaniu odpowiedniego szlaku na drodze stanęła nam górska rzeczka. Na szczęście jej nurt i głębokość pozwoliły nam przeprawić się przez nią. Widok nieziemski. Kocham takie tereny, ten spokój i delikatny szum wody. Kiedy już znaleźliśmy odpowiednią drogę, po przejściu kilkuset metrów na ścieżce zobaczyliśmy dziwny ślad. Wyglądał doszłownie jak łapa niedźwiedzia. Jakoś byśmy się tym nie przejęli, ale kawałek dalej był kolejny ślad, na potwierdzenie tego, że w tych terenach dzika zwierzyna ma gdzieś wyznaczone dla ludzi szlaki. Ślady, śladami, nam w głowie był szczyt, więc szliśmy dalej. Nie uszliśmy 100 metrów, jak coś zaryczało. Stanęłam, jak wryta. Miałam nadzieję, że to tylko słuch mnie zawodzi, ale jak spojrzałam na Kubę wiedziałam, że jednak się nie pomyliłam. Chwilę się po sobie popatrzyliśmy, po czym zaczęliśmy się dopytywać, co to takiego? Jakby na potwierdzenie, dziwny dźwięk się powtórzył. Przyznaję, w tym momencie spanikowałam i poczułam, jak miękną mi nogi i łzy napływają do oczu. Żadnych ludzi, znikąd ratunku, dziwne ślady i porykiwanie w krzakach i to za naszymi plecami, czyli teoretyczna droga ucieczki, zablokowana. Jednakże w takich momentach człowiek nie myśli racjonalnie i po krótkim namyśle, stwierdziliśmy, że wracamy. Dużej odległości nie pokonaliśmy, więc lepiej było się wrócić, niż iść dalej w nieznane. Tak więc z oczami dookoła głowy, szybko acz ostrożnie zeszliśmy na dół. Do tej pory nie wiemy, czy to rzeczywiście był niedźwiedz, czy to tylko nasza wyobraźnia spłatała nam figla. Niedźwiedzia w Bieszczadach nie trudno spotkać, a życie póki co jest mi miłe. Cokolwiek by to nie było, cieszę się, że nie szliśmy dalej. Tym bardziej się cieszę, po tym co Kuba powiedział na dobranoc: “Dobrze, że się wróciliśmy. Szkoda by było, gdyby coś się stało. Szkoda by było jednego, które by się męczyło i drugiego, które by się martwiło”. Po tych słowach, wtulona w Jego ramiona, czując się nadzwyczaj bezpiecznie szybko zasnęłam. Ale zanim to, to jeszcze nie koniec naszej przygody ze szlakami. Jakiś niedźwiedz nie zniechęcił nas na tyle, byśmy całkowicie zrezygnowali z wyprawy. Zdobyliśmy Smerek, idąc jednak płatnym szlakiem, przez Przełęcz Orłowicza. Był jeden moment, kiedy organizm odmówił mi posłuszeństwa. Miałam ochotę usiąść i zapuścić korzenie, albo się wrócić. Czułam jednak jakąś motywację. Chciałam wyjść po części dla własnej satysfakcji, po części dla Kuby, a po części z ciekawości, jak tam będzie, zwłaszcza, że dawno nie zdobyłam żadnego szczytu. I cieszę się, że pokonałam własne słabości. “Gra była warta świeczki”. Widoki z przełęczy są cudowne. Nie da się tego opisać. Nie rozumiałam ludzi, którzy zachwycali się górami. Teraz już wiem, co mieli na myśli, mówiąc, że “Warto było się męczyć dla jednej chwili, by nacieszyć oko”. Z przełęczy na Smerek był rzut beretem, więc mimo zmęczenia i uciążliwego wiatru zdecydowaliśmy się go zdobyć, w końcu to o nim od samego początku myśleliśmy.
Na samej górze w końcu mój telefon złapał zasięg, tak więc zachwycona i podekscytowana najpierw zadzwoniłam do mojej mamy, coby się pochwalić, później zaś radosną nowinę obwieściłam mamie Kuby. I jedna i druga była zachwycona i pełna podziwu dla naszego wyczynu. Ja jednak nie czułam, że to był jakiś wielki wyczyn, do czasu gdy zeszliśmy z góry… Do teraz czuję, jak mnie bolą nogi i jak zmęczenie pomału ode mnie odchodzi. Ale powtórzę to jeszcze raz – było warto 🙂 Tak więc sobota upłynęła nam pod znakiem niedźwiedzi i szczytów, niedziela zaś…
W niedzielę postawiliśmy na leniuchowanie. Choć Kubie marzyło się jeszcze gdzieś iść, ale teraz wiem, że byłby to zły pomysł. Raz, że brakło by nam czasu, a dwa przede wszystkim sił. A tak to pojechaliśmy nad Solinę i miło spędziliśmy czas. Nieźle musiałam się przy Kubie nagimnastykować, to zeskakując ze skarp, to się na nie wdrapując. Bałam się strasznie, ale było ciekawie. Gdybym miała lepsze buty i gorszy strój to myślę, że szłoby mi lepiej. Nie byłam jednak przygotowana na takie ekscesy.
Spacerując skalistymi brzegami Soliny uświadomiłam sobie, że z Kubą można pogadać o wieeeelu rzeczach. Hmm zabrzmiało to trochę tak, jakbym nigdy wcześniej tego nie zauważała. Chodziło mi bardziej o to, że rozmawialiśmy o skałach, ich powstaniu etc. A więc o tym, co mnie z racji profilu w szkole i jako takich zainteresowań dotyczy. Takie niby nic, Kubie to pewnie ani do głowy nie przyszło, ale dla mnie to naprawdę ważna rzecz 🙂 Uwielbiam Go słuchać, On wszystko tak ciekawie tłumaczy, potrafi zainteresować tym, o czym mówi.
Oczywiście nad Soliną obowiązkowo zaliczyliśmy lody i przepyszne gofry. Przemierzyliśmy różne kempingi w poszukiwaniu odpowiedniego dla nas. Planowaliśmy już kolejne wyjazdy i…nasze urodziny, które mamy zamiar zrobić właśnie w Bieszczadach. Co z tych planów wyjdzie, zobaczymy. Mam nadzieję, że uda się zrealizować choć część z nich 🙂
Na zakończenie może jedna fotka z Przełęczy Orłowicza. Może nie jest pierwszej jakości (robiona zwykłą cyfrówką) i nie jest w stanie ani w części oddać piękna tego miejsca, ale jakoś szczególnie przypadła mi do gustu. Autorstwa Kuby. Chcieliśmy uchwycić ciekawą roślinkę, której nazwy niestety nie znamy. Może ktoś wie, co to takiego? 🙂
Obraz 013